De mortuis aut bene, aut nihil...
Nie: de omnibus aut nihil, aut veritas.
z "Płatonowa" Czechowa.
Jeśli teatr jest próbą zmartwychwstania czy wskrzeszenia (nie ciał, tylko duchów, wspomnień, opowieści, historii) - śmierć czycha przed progiem sali. My, widzowie, przychodzimy tam, by uczestniczyć w ożywianiu tych, którzy bądź dawno zmarli, bądź nie istnieli cieleśnie nigdy. A teraz wstępują w ciała aktorów... To nazywało się kiedyś opętaniem...
Lech Raczak (Legnica 2007, notatki do "Dziadów")
Co się dzieje ze światem, gdy umiera Artysta?
Poznałem go w 1976 w Remoncie w czasie, gdy Teatr Ósmego Dnia przerwał spektakl: "Musimy poprzestać na tym, co tu (cenzura skreślała to słowo Dostojewskiego z afisza) musimy nazywać rajem na ziemi". Nie podobała się im warszawska publiczność - i wyszli... Ale część zwymyślanych się zbuntowała i zarządała dyskusji o tym, co się stało, a było ważniejsze od "waszego pieprzonego przedstawienia". Na czele buntu stanąłem ja, po tamtej stronie Lechu, ale przebiegu kłótni nie pamiętam.
Po roku znalazłem się w Poznaniu na premierze "Przeceny dla wszystkich" i doznałem wstrząsu! Nie mogłem wyjść z sali, tylko drżącym głosem pytałem, czy mogę pomóc w posprzątaniu sali. Tak przenikliwie i drwiąco grali o świecie, w którym żyłem i nie miałem wątpliwości, że jestem przeciw.
I tak się zaczął najpiękniejszy okres w moim życiu: "Ach, jakże godnie żyliśmy"...
Robiąc swoje traktowałem go jak nauczyciela, mędrca i starszego mistrzowskiego kolegę.
Przeglądałem się jego (ich) pracy przez parę dziesięcioleci, jeździłem na festiwale i zagraniczne tournee, korzystałem z dolarowych diet i trunków, byłem jedną z niewielu osób dopuszczanych na próby i pytanych o zdanie, czytałem te same książki i brałem udział w wielu nocnych awanturach.
Byłem w teatrze w dniu rozstania: to był proces, ale tego dnia miał miejsce wybuch: "chcę słońca i pomarańczy, a nie tylko te kajdany i kajdany"... I wyszedł, z jedną walizką, trzaskając drzwiami, zostawiając cały swój dorobek, także materialny.
Był z Darią, piękną młodą Włoszką, i to też był powód.
Starałem się umieć zachować pomiędzy "ostrzami" wielkich szermierzy, ale przyznawałem Lechowi rację. Oni, wtedy, odmawiali mu weny, a nawet wykreślili z internetowej historii teatru - stając się ulicznikami, "Ósemkami". Poszli na place, a on do Verony.
I rozchorował się na serce.
Wiosną 1995 zadzwonił z sanatorium z prośbą o pomoc w konstruowaniu Teatru Polskiego w Poznaniu, którego dyrekcję mu zaproponowano - "a ja się nie znam"...
W wystawionej mi potem opinii napisał, że byłem faktycznym kierownikiem artystycznym i przyczyniłem się do angażowania nowych aktorów, m.in. Roberta Więckiewicza.
Nie była to do końca prawda (przyjąłem etat reżysera), ponieważ Lech nie rozumiał i nie lubił teatru repertuarowego, chciał go rozsadzić od środka, i podejmował decyzje nie zawsze profesjonalne. Przede wszystkim nie potrafił wspomóc aktorów w okresie prób generalnych, gdy coś nie szło tak, jak powinno; tak było np. przy "Balladynie" Doroty Latour.
Był nerwusem - nieopanowanym intelektualistą - zamiast być autorytetem, który chcieliśmy w nim widzieć.
W TÓD wszystko odbywało się kolektywnie, by nie powiedzieć, poprzez naciskanie, z nieznoszącym sprzeciwu krzykiem Ewy.
Kiedy mi powiedział, że na próbowanego dwa miesiące "Buszującego w zbożu" Salingera teatr nie załatwił praw do inscenizacji, miara się przebrała i podałem się do dymisji.
Zrobiliśmy wcześniej "Jak wam się podoba" z samymi mężczyznami, i to była pierwsza taka inscenizacja w dziejach europejskiego teatru po Szekspirze (Warlikowski jako kolega Doroty podglądał z balkonu); Gazeta Wybiórcza była zachwycona.
Teatr Polski Raczakowi się nie udał, nie miał do niego serca i nie jestem przekonany, czy miał tego świadomość. Raczej mawiał: nie da się... I wylądował w skrajnie lewicowej Legnicy, gdzie się dało. Przede wszystkim z "Dziadami" i "Placem Wolności"; sam tam jeździłem, choć niektórych produkcji przywożonych np. do Studia nie dało się wytrzymać - "alternatywna" metoda pracy i wybory tekstowe pozostawiały wiele do życzenia.
Zawsze można go było słuchać i czytać. Nie mówię o kultowym "Para-para", w którym prezentował niezrozumienie Grotowskiego, ale o interpretacjach literatury. Miał temperament filologa i był znakomicie oczytany i wygadany. Podobał się kobietom.
Nie przestawał być wierny młodzieńczemu heglowskiemu ukąszeniu...
W swej książce pytam, czy mentalnie nie dołączył do metod byłych kolegów, w sprawie odwróconego przysłowia o tym, że, "kto za młodu nie był socjalistą, na starość może mieć kłopoty z byciem przyzwoitym człowiekiem".
Aż za sowitą dotację ( i medal) od ministra Zdrojewskiego (tę prasową informację dementował) wyprodukował "Spisek smoleński"...
Pisał i dzwonił, by przyjechać na premierę, skarżył się na prześladowania pod teatrem "fanatycznych katolików", a ja łapałem się za głowę i odmówiłem.
Ale poszedłem na to szydercze przedstawienie na gościnnych występach u Seweryna.
To była jedna z najgłupszych godzin w teatrze, którą przeżyłem z potęgującym się poczuciem osłupiałego zażenowania, nie ze względu na różniące nas poglądy polityczne, ale poziom podłości i kabaretu odprawianego na grobach.
Studencka forma - "w uliczce" z nad-ekspresyjnymi aktorami była wykorzystana do prymitywnie barbarzyńskiego wyśmiania przeciwników politycznych; partyjny interes górował nad moralnością. Raczak drwił z tragedii, na wspomnienie której inni płakali. Ohyda!
W wywiadach stłumaczył, że chodziło mu o wyśmianie "kultu" i "niezdrowej legendy", ale ja widziałem refleks barbarzyństwa odprawianego wcześniej na Krakowskim Przedmieściu, z sikaniem na znicze i "krzyżem" z piwa Lech.
Nie mogę zrozumieć, dlaczego Lechu tego nie widział?
Scena gdy Małgosia Walas wygłupiała się tłumacząc jako (nieżyjąca wtedy) Maria Kaczyńska synowi, by wziął ze sobą pięć dolarów, bo "oni tam mogą nie mieć bankomatów", w kontekście tego, co się stało, przekraczała granice przyzwoitości.
Andrzej Horubała nazwał to szyderą... Ręce opadały.
Prokuratura poznańska odrzuciła wniosek o zniesławienie, ponieważ: "zniesławić można jedynie osobę żyjącą, natomiast nie można znieważyć osoby zmarłej".
Po 1968 nie mogliśmy dłużej udawać, że nas interesuje literatura, kiedy bardziej interesowała nas gazeta, która właśnie wydrukowała kolejny paszkwil... nie da się udawać, że nie ma polityki, że nie ma spraw społecznych.
Człowiek jest zawsze piękny w młodości i zawsze brzydki na starość (?) - Lech Raczak, 2011.
O zmarłym tylko dobrze...
Ja uważam, że o przyjacielu tylko prawdę. Choć wiele może być "prawd", to jednak PRAWDA jest albo jej nie ma.
Cześć Jego pamięci
Nie: de omnibus aut nihil, aut veritas.
z "Płatonowa" Czechowa.
Jeśli teatr jest próbą zmartwychwstania czy wskrzeszenia (nie ciał, tylko duchów, wspomnień, opowieści, historii) - śmierć czycha przed progiem sali. My, widzowie, przychodzimy tam, by uczestniczyć w ożywianiu tych, którzy bądź dawno zmarli, bądź nie istnieli cieleśnie nigdy. A teraz wstępują w ciała aktorów... To nazywało się kiedyś opętaniem...
Lech Raczak (Legnica 2007, notatki do "Dziadów")
Co się dzieje ze światem, gdy umiera Artysta?
Poznałem go w 1976 w Remoncie w czasie, gdy Teatr Ósmego Dnia przerwał spektakl: "Musimy poprzestać na tym, co tu (cenzura skreślała to słowo Dostojewskiego z afisza) musimy nazywać rajem na ziemi". Nie podobała się im warszawska publiczność - i wyszli... Ale część zwymyślanych się zbuntowała i zarządała dyskusji o tym, co się stało, a było ważniejsze od "waszego pieprzonego przedstawienia". Na czele buntu stanąłem ja, po tamtej stronie Lechu, ale przebiegu kłótni nie pamiętam.
Po roku znalazłem się w Poznaniu na premierze "Przeceny dla wszystkich" i doznałem wstrząsu! Nie mogłem wyjść z sali, tylko drżącym głosem pytałem, czy mogę pomóc w posprzątaniu sali. Tak przenikliwie i drwiąco grali o świecie, w którym żyłem i nie miałem wątpliwości, że jestem przeciw.
I tak się zaczął najpiękniejszy okres w moim życiu: "Ach, jakże godnie żyliśmy"...
Robiąc swoje traktowałem go jak nauczyciela, mędrca i starszego mistrzowskiego kolegę.
Przeglądałem się jego (ich) pracy przez parę dziesięcioleci, jeździłem na festiwale i zagraniczne tournee, korzystałem z dolarowych diet i trunków, byłem jedną z niewielu osób dopuszczanych na próby i pytanych o zdanie, czytałem te same książki i brałem udział w wielu nocnych awanturach.
Byłem w teatrze w dniu rozstania: to był proces, ale tego dnia miał miejsce wybuch: "chcę słońca i pomarańczy, a nie tylko te kajdany i kajdany"... I wyszedł, z jedną walizką, trzaskając drzwiami, zostawiając cały swój dorobek, także materialny.
Był z Darią, piękną młodą Włoszką, i to też był powód.
Starałem się umieć zachować pomiędzy "ostrzami" wielkich szermierzy, ale przyznawałem Lechowi rację. Oni, wtedy, odmawiali mu weny, a nawet wykreślili z internetowej historii teatru - stając się ulicznikami, "Ósemkami". Poszli na place, a on do Verony.
I rozchorował się na serce.
Wiosną 1995 zadzwonił z sanatorium z prośbą o pomoc w konstruowaniu Teatru Polskiego w Poznaniu, którego dyrekcję mu zaproponowano - "a ja się nie znam"...
W wystawionej mi potem opinii napisał, że byłem faktycznym kierownikiem artystycznym i przyczyniłem się do angażowania nowych aktorów, m.in. Roberta Więckiewicza.
Nie była to do końca prawda (przyjąłem etat reżysera), ponieważ Lech nie rozumiał i nie lubił teatru repertuarowego, chciał go rozsadzić od środka, i podejmował decyzje nie zawsze profesjonalne. Przede wszystkim nie potrafił wspomóc aktorów w okresie prób generalnych, gdy coś nie szło tak, jak powinno; tak było np. przy "Balladynie" Doroty Latour.
Był nerwusem - nieopanowanym intelektualistą - zamiast być autorytetem, który chcieliśmy w nim widzieć.
W TÓD wszystko odbywało się kolektywnie, by nie powiedzieć, poprzez naciskanie, z nieznoszącym sprzeciwu krzykiem Ewy.
Kiedy mi powiedział, że na próbowanego dwa miesiące "Buszującego w zbożu" Salingera teatr nie załatwił praw do inscenizacji, miara się przebrała i podałem się do dymisji.
Zrobiliśmy wcześniej "Jak wam się podoba" z samymi mężczyznami, i to była pierwsza taka inscenizacja w dziejach europejskiego teatru po Szekspirze (Warlikowski jako kolega Doroty podglądał z balkonu); Gazeta Wybiórcza była zachwycona.
Teatr Polski Raczakowi się nie udał, nie miał do niego serca i nie jestem przekonany, czy miał tego świadomość. Raczej mawiał: nie da się... I wylądował w skrajnie lewicowej Legnicy, gdzie się dało. Przede wszystkim z "Dziadami" i "Placem Wolności"; sam tam jeździłem, choć niektórych produkcji przywożonych np. do Studia nie dało się wytrzymać - "alternatywna" metoda pracy i wybory tekstowe pozostawiały wiele do życzenia.
Zawsze można go było słuchać i czytać. Nie mówię o kultowym "Para-para", w którym prezentował niezrozumienie Grotowskiego, ale o interpretacjach literatury. Miał temperament filologa i był znakomicie oczytany i wygadany. Podobał się kobietom.
Nie przestawał być wierny młodzieńczemu heglowskiemu ukąszeniu...
W swej książce pytam, czy mentalnie nie dołączył do metod byłych kolegów, w sprawie odwróconego przysłowia o tym, że, "kto za młodu nie był socjalistą, na starość może mieć kłopoty z byciem przyzwoitym człowiekiem".
Aż za sowitą dotację ( i medal) od ministra Zdrojewskiego (tę prasową informację dementował) wyprodukował "Spisek smoleński"...
Pisał i dzwonił, by przyjechać na premierę, skarżył się na prześladowania pod teatrem "fanatycznych katolików", a ja łapałem się za głowę i odmówiłem.
Ale poszedłem na to szydercze przedstawienie na gościnnych występach u Seweryna.
To była jedna z najgłupszych godzin w teatrze, którą przeżyłem z potęgującym się poczuciem osłupiałego zażenowania, nie ze względu na różniące nas poglądy polityczne, ale poziom podłości i kabaretu odprawianego na grobach.
Studencka forma - "w uliczce" z nad-ekspresyjnymi aktorami była wykorzystana do prymitywnie barbarzyńskiego wyśmiania przeciwników politycznych; partyjny interes górował nad moralnością. Raczak drwił z tragedii, na wspomnienie której inni płakali. Ohyda!
W wywiadach stłumaczył, że chodziło mu o wyśmianie "kultu" i "niezdrowej legendy", ale ja widziałem refleks barbarzyństwa odprawianego wcześniej na Krakowskim Przedmieściu, z sikaniem na znicze i "krzyżem" z piwa Lech.
Nie mogę zrozumieć, dlaczego Lechu tego nie widział?
Scena gdy Małgosia Walas wygłupiała się tłumacząc jako (nieżyjąca wtedy) Maria Kaczyńska synowi, by wziął ze sobą pięć dolarów, bo "oni tam mogą nie mieć bankomatów", w kontekście tego, co się stało, przekraczała granice przyzwoitości.
Andrzej Horubała nazwał to szyderą... Ręce opadały.
Prokuratura poznańska odrzuciła wniosek o zniesławienie, ponieważ: "zniesławić można jedynie osobę żyjącą, natomiast nie można znieważyć osoby zmarłej".
Po 1968 nie mogliśmy dłużej udawać, że nas interesuje literatura, kiedy bardziej interesowała nas gazeta, która właśnie wydrukowała kolejny paszkwil... nie da się udawać, że nie ma polityki, że nie ma spraw społecznych.
Człowiek jest zawsze piękny w młodości i zawsze brzydki na starość (?) - Lech Raczak, 2011.
O zmarłym tylko dobrze...
Ja uważam, że o przyjacielu tylko prawdę. Choć wiele może być "prawd", to jednak PRAWDA jest albo jej nie ma.
Cześć Jego pamięci
Bardzo interesujący tekst. I na swój sposób ciepły i przyjacielski.
OdpowiedzUsuńdziękuję. Lechowi niewątpliwie zawdzięczam jeden z najciekawszych okresów w życiu (dzieląc doświadczenie także z Grotowskim i Zapasiewiczem, bo zawsze uważałem, że wiele jest dróg) i fantastyczny "uniwersytet" intelektualny. W jego/ich teatrze byłem zakochany...
UsuńPotem zacząłem widzieć więcej, a zmiany w kraju powodowały, że ich postawa - choćby poparcie dla J. Palikota - stawało się dla mnie nie do zaakceptowania - napisałem o tym książkę.
Lechu, pozornie poszedł swoją drogą, ale mentalność mu się nie zmieniła. Niestety, "wyrzygała" tym nieszczęsnym "Spiskiem smoleńskim", który jest dla mnie nie do zaakceptowania.
Pozostaje (autentyczny) problem mówienia "źle" o koledze...
Pytano mnie o to przy okazji promocji książki w IT, a propos listu Jurka Illga, który podnosi kwestię przyjaźni, jako wartości nie do zakwestionowania... Odpowiedziałem, że przyjacielowi trzeba mówić prawdę - to, co się o nim myśli, szczerze i bezkompromisowo... A że to może skończyć przyjaźń? Trudno: w hierarchii wartości nie mam wątpliwości.