T. Słobodzianek doprowadził Teatr Dramatyczny do ściany.
Dalej są już tylko bankiety z Płatek, Gronkiewicz-Waltz i roztytą Suchocką, ale czy te przechodzone polityczki znają się na teatrze? Myślę, że wątpię...
Ważne by się utrzymać na posadzie zawiadujuszcziego najgorszym teatrem w mieście.
Fatalne braki emisyjne i coraz gorszy poziom aktorstwa, tym razem młodszej części zespołu, czynią wizyty w przybytku samo-zadowolonego czasem straconym i źródłem irytacji.
Bucowaty dyrektor pozbył się z zespołu, albo nie były w stanie z nim wytrzymać, wszystkie osobowości - zamiast na artystów postawił na przymilanie się określonego sortu indywiduum.
Ostatnie udawanie Czechowa jest tak powierzchowne i stylistycznie wodewilowe - obniżone w stylu i klasie - że zęby bolą od patrzenia.
Wszystko w tych banalnych "Scenach z Płatonowa" jest dosłowne, grane wprost, bez tajemnicy i jakiegokolwiek rozwoju postaci.
Od pierwszej sceny łóżkowej, a właściwie podłogowej, wiadomo, że interpretacja koncentruje się na tym, kto z kim i za ile. Bez obcyndalania się psychologią, relacjami, czy dekadencją kończącego się wieku. Towarzystwo świetnie się bawi i używa siebie.
Świat wymyślony przez panią Gryszkównę przypomina imprę współczesnych celebrytów w prowincjonalnych okolicznościach pop-kultury z radziecką wkładką: disco-wszystko.
Próba uaktualniania na siłę tego, co się rusza pozostaje poniżej poziomu inteligencji, który wypadałoby serwować stołecznej publiczności. Marcowej profesor (publicznie nie odróżniała Starego od Nowego Testamentu i utożsamiała Gogola z Molierem), niejakiej Płatek, do brawka - z popitką, wystarczyło.
Tytułowy "rosyjski Hamlet" to obsadowa pomyłka, bo występywający tylko pręży muskuły i krocze w skórze. Nie ma w nim grama niewiadomego: z góry jest jasne co powie, zrobi i wykierdasi. O duchowych rozterkach i ich powodach w tej scenicznej rewii mody mowy być nie może. Mężczyzn (aktorów) w ogóle pozamiatało do jakichś żałosnych seksoholicznych stereotypów, panie rządzą, to znaczy krzyczą.
Jeśli to miał być manifest feminizmu, to manifestacyjnie obnaża głupotę tego "izmu".
Żal mi było patrzeć na Agatę Wątróbską, która w rudej peruce, czerwonej szmince i wdzianku generałowej po-KGB nie miała co grać, bo wsio w jej wizerunku jest oczywiste na wejściu, więc tylko robiła miny, udawała pijaną i wykonywała zadania "do rosołu", tak oczywiste i przewidywalne, że chciało się zwrotu za bilety.
Lubię delikatno-histeryczne aktorstwo pani Agaty Góral, ale te wszystkie fumy - tu, w roli Marii Grekow, przynajmniej uzasadnione tekstem - już widziałem. No dobrze, to najlepsza rola tego niedobrego przedstawienia. Proszę pomyśleć o zmianie ansamblu, szkoda życia.
Rzecz w tym, że współczesność Autora nie polega na degradowaniu postaci do powszechności zachowań z dyskoteki, ale na wypreparowywaniu relacji i pokazywaniu ich kryzysowej niemożności i szamotania się w egzystencjalnym - i tak źle i tak niedobrze...
Czechow chciał leczyć, a to wymagało stawiania diagnozy. Gryszkówna przekłada to na jakieś "tu i teraz", uzyskując: nigdzie, nigdy i z nikim, bo tak stereotypowo...
Bawią się, a potem zasypało wszystko zawiało, ale nie wiadomo kogo i dlaczego...
Zabrakło fatum i beznadziei, także determinacji w szarpaninie.
Przedstawienie nie ma ciężaru egzystencjalnego oryginału.
sztuka bez tytułu?
Dalej są już tylko bankiety z Płatek, Gronkiewicz-Waltz i roztytą Suchocką, ale czy te przechodzone polityczki znają się na teatrze? Myślę, że wątpię...
Ważne by się utrzymać na posadzie zawiadujuszcziego najgorszym teatrem w mieście.
Fatalne braki emisyjne i coraz gorszy poziom aktorstwa, tym razem młodszej części zespołu, czynią wizyty w przybytku samo-zadowolonego czasem straconym i źródłem irytacji.
Bucowaty dyrektor pozbył się z zespołu, albo nie były w stanie z nim wytrzymać, wszystkie osobowości - zamiast na artystów postawił na przymilanie się określonego sortu indywiduum.
Ostatnie udawanie Czechowa jest tak powierzchowne i stylistycznie wodewilowe - obniżone w stylu i klasie - że zęby bolą od patrzenia.
Wszystko w tych banalnych "Scenach z Płatonowa" jest dosłowne, grane wprost, bez tajemnicy i jakiegokolwiek rozwoju postaci.
Od pierwszej sceny łóżkowej, a właściwie podłogowej, wiadomo, że interpretacja koncentruje się na tym, kto z kim i za ile. Bez obcyndalania się psychologią, relacjami, czy dekadencją kończącego się wieku. Towarzystwo świetnie się bawi i używa siebie.
Świat wymyślony przez panią Gryszkównę przypomina imprę współczesnych celebrytów w prowincjonalnych okolicznościach pop-kultury z radziecką wkładką: disco-wszystko.
Próba uaktualniania na siłę tego, co się rusza pozostaje poniżej poziomu inteligencji, który wypadałoby serwować stołecznej publiczności. Marcowej profesor (publicznie nie odróżniała Starego od Nowego Testamentu i utożsamiała Gogola z Molierem), niejakiej Płatek, do brawka - z popitką, wystarczyło.
Tytułowy "rosyjski Hamlet" to obsadowa pomyłka, bo występywający tylko pręży muskuły i krocze w skórze. Nie ma w nim grama niewiadomego: z góry jest jasne co powie, zrobi i wykierdasi. O duchowych rozterkach i ich powodach w tej scenicznej rewii mody mowy być nie może. Mężczyzn (aktorów) w ogóle pozamiatało do jakichś żałosnych seksoholicznych stereotypów, panie rządzą, to znaczy krzyczą.
Jeśli to miał być manifest feminizmu, to manifestacyjnie obnaża głupotę tego "izmu".
Żal mi było patrzeć na Agatę Wątróbską, która w rudej peruce, czerwonej szmince i wdzianku generałowej po-KGB nie miała co grać, bo wsio w jej wizerunku jest oczywiste na wejściu, więc tylko robiła miny, udawała pijaną i wykonywała zadania "do rosołu", tak oczywiste i przewidywalne, że chciało się zwrotu za bilety.
Lubię delikatno-histeryczne aktorstwo pani Agaty Góral, ale te wszystkie fumy - tu, w roli Marii Grekow, przynajmniej uzasadnione tekstem - już widziałem. No dobrze, to najlepsza rola tego niedobrego przedstawienia. Proszę pomyśleć o zmianie ansamblu, szkoda życia.
Rzecz w tym, że współczesność Autora nie polega na degradowaniu postaci do powszechności zachowań z dyskoteki, ale na wypreparowywaniu relacji i pokazywaniu ich kryzysowej niemożności i szamotania się w egzystencjalnym - i tak źle i tak niedobrze...
Czechow chciał leczyć, a to wymagało stawiania diagnozy. Gryszkówna przekłada to na jakieś "tu i teraz", uzyskując: nigdzie, nigdy i z nikim, bo tak stereotypowo...
Bawią się, a potem zasypało wszystko zawiało, ale nie wiadomo kogo i dlaczego...
Zabrakło fatum i beznadziei, także determinacji w szarpaninie.
Przedstawienie nie ma ciężaru egzystencjalnego oryginału.
sztuka bez tytułu?
Komentarze
Prześlij komentarz