"Hamlet" daje do myślenia. Jeśli się go czyta ze zrozumieniem i inscenizuje dla porozumienia, a nie popisu. Sam w sobie jest popisem sztuki teatru: wysokiej literatury, kunsztu aktorskiego i rozumiejącej reżyserii.
W pewnym sensie prowadzi sam - jak każda dobra literatura - ale tym bardziej zobowiązuje by nie zbaczać z kursu. Grać myśli Autora, a nie pomysły inscenizatora. Jest jak gąbka - wchłania to, co dookoła, nie tylko w teatrze, i oddaje na scenie.
Instruuje teatr i zaświadcza, że to "pułapka na myszy": zwierciadło nie tylko natury ale i moralności...
To napisałem sobie przed południem. A potem był wieczór, spektakl Bradeckiego w Dramatycznym i tylko źle i jeszcze gorzej.
Słobodzianek zafundował na jubileusz siedemdziesięciolecia mojego - kiedyś - ukochanego Teatru popis bez-aktorstwa i bez-reżyserii na tekście, który obnaża bezlitośnie braki warsztatu i odpowiedzi na pytanie, po co się go w ogóle wystawia.
Przepraszam Kolegów, ale granie po literkach, tylko jako streszczanie tekstu, to nawet nie anachronizm, to zwyczajna chałtura.
Tadeusz Bradecki okazuje się tu reżyserem "bez jaj" i oni tak to grają: pod nosem, przewidywalnie, bez energii i bez wyrazu.
Nie słychać i nie widać, co byście mieli do powiedzenia dziś wieczorem...
To jest właśnie upadek teatru i całkowita przeciw skuteczność koncepcji, że tekst sam się obroni.
Siedzę obok Bonasa i Gajowego, którzy to tutaj kiedyś pomysłowo grali, gapię jak sroka w gnat i myślę o oglądanych Hall'u z Albetem Finney'em w całości, w NT w Londynie, Hanuszkiewiczu z Olbrychskim, Wajdzie z Budzisz (wcześniej nieudanie ze Stuhrem), Domaliku właśnie z Mariuszem i Jarkiem, o Warliku z Poniedziałkiem, o Peter Brooku, Wilsonie, Korsunovasie w garderobie z wódką, genialnym Nekrosiusie z rock-and-rollowcem, nawet Englercie, który tradycyjnie a jakże, w zgodzie z tekstem a nie przeciw, zrobił to z Szycem, ale o czymś, a tu nic!
Jak nie ma aktorów to nie ma sztuki. Jak nie ma reżysera to aktorzy sami nie zagrają i tylko utopią najlepszy tekst. A tu jeszcze katastrofalna scenografia (poza otwartym polem) z jakimiś zastawkami rodem z Ludwika Rene sprzed półwiecza na tle kurtyny i dyskotekowa muzyka.
Wszystko to jest powierzchowne - po fabule - i nie poprowadzone do żadnego celu.
Nie wiem po co nowy przekład Kamińskiego - ucho o nic się nie zaczepia. Nie rozumiem w jakim celu zapoznaje się mnie ze sztuką, którą dobrze znam nie proponując dyskusji, nie rozwiązując żadnego problemu, np. "co tu jest (w Polsce) do myślenia"...
Nie mogę patrzeć na tę nadrabiającą agresywnością brak uczuciowości i poezji Ofelię. Zdolna podobno w Szkole, dziewczyna miota się od rodzajowości do rodzaju prywatności, grając jedynie zadzieranie nosa. Klaudiusz swoimi jednostajnymi manierami flaki mi przewraca: ani motywacji, ani przemiany. Gertruda coś próbuje, ale w tym pozbawionym stylu i myśli przewodniej odtwarzaniu tekstu zostaje w oczach tylko peruka. Tytułowego bohatera lubię, i jest poprawny, owszem, rozumie, co mówi, referuje, ale nie chce mi się go pamiętać. Postać bez charyzmy i tajemnicy, opowiada o kłopotach zamiast je mieć - kreować rzeczywistość, co mogłoby być jakąś interpretacją, ale widzę, że po prostu tak wyszło... Skoro nie wiedzą po co, to "jak" ślizga się po czytance, od sceny do sceny. Duch ojca tak się wlecze - "w kapciach" - że ten brak rytmu i formy się udziela. Nawet aktorzy, których cenię są bezradni. Od jakichś "beckettianów" poprzez konwencję angielskiego kina z lat 70-tych nic tu się stylistycznie nie skleja, nie znaczy, nie brzmi i nie wyglada. I wiem, że to reżyser...
Wszystko tu takie bezpotrzebne, bez motywacji: para w gwizdek.
Dziś wieczór Dramatyczny się wystawia... To nie jest maszyna.
PS
Premiera w Teatrze Dramatycznym rozpoczęła się w dwie godziny po ogłoszeniu żałoby narodowej.
I szkoda, że nie była odwołana.
Zaduma w związku z bestialskim morderstwem osoby publicznej nie może służyć promocji polityki, która przy okazji chce kręcić swoje partykularne, jak teraz przez przegraną partię, interesy. O tym też jest arcydzieło Shakespeare'a.
W pewnym sensie prowadzi sam - jak każda dobra literatura - ale tym bardziej zobowiązuje by nie zbaczać z kursu. Grać myśli Autora, a nie pomysły inscenizatora. Jest jak gąbka - wchłania to, co dookoła, nie tylko w teatrze, i oddaje na scenie.
Instruuje teatr i zaświadcza, że to "pułapka na myszy": zwierciadło nie tylko natury ale i moralności...
To napisałem sobie przed południem. A potem był wieczór, spektakl Bradeckiego w Dramatycznym i tylko źle i jeszcze gorzej.
Słobodzianek zafundował na jubileusz siedemdziesięciolecia mojego - kiedyś - ukochanego Teatru popis bez-aktorstwa i bez-reżyserii na tekście, który obnaża bezlitośnie braki warsztatu i odpowiedzi na pytanie, po co się go w ogóle wystawia.
Przepraszam Kolegów, ale granie po literkach, tylko jako streszczanie tekstu, to nawet nie anachronizm, to zwyczajna chałtura.
Tadeusz Bradecki okazuje się tu reżyserem "bez jaj" i oni tak to grają: pod nosem, przewidywalnie, bez energii i bez wyrazu.
Nie słychać i nie widać, co byście mieli do powiedzenia dziś wieczorem...
To jest właśnie upadek teatru i całkowita przeciw skuteczność koncepcji, że tekst sam się obroni.
Siedzę obok Bonasa i Gajowego, którzy to tutaj kiedyś pomysłowo grali, gapię jak sroka w gnat i myślę o oglądanych Hall'u z Albetem Finney'em w całości, w NT w Londynie, Hanuszkiewiczu z Olbrychskim, Wajdzie z Budzisz (wcześniej nieudanie ze Stuhrem), Domaliku właśnie z Mariuszem i Jarkiem, o Warliku z Poniedziałkiem, o Peter Brooku, Wilsonie, Korsunovasie w garderobie z wódką, genialnym Nekrosiusie z rock-and-rollowcem, nawet Englercie, który tradycyjnie a jakże, w zgodzie z tekstem a nie przeciw, zrobił to z Szycem, ale o czymś, a tu nic!
Jak nie ma aktorów to nie ma sztuki. Jak nie ma reżysera to aktorzy sami nie zagrają i tylko utopią najlepszy tekst. A tu jeszcze katastrofalna scenografia (poza otwartym polem) z jakimiś zastawkami rodem z Ludwika Rene sprzed półwiecza na tle kurtyny i dyskotekowa muzyka.
Wszystko to jest powierzchowne - po fabule - i nie poprowadzone do żadnego celu.
Nie wiem po co nowy przekład Kamińskiego - ucho o nic się nie zaczepia. Nie rozumiem w jakim celu zapoznaje się mnie ze sztuką, którą dobrze znam nie proponując dyskusji, nie rozwiązując żadnego problemu, np. "co tu jest (w Polsce) do myślenia"...
Nie mogę patrzeć na tę nadrabiającą agresywnością brak uczuciowości i poezji Ofelię. Zdolna podobno w Szkole, dziewczyna miota się od rodzajowości do rodzaju prywatności, grając jedynie zadzieranie nosa. Klaudiusz swoimi jednostajnymi manierami flaki mi przewraca: ani motywacji, ani przemiany. Gertruda coś próbuje, ale w tym pozbawionym stylu i myśli przewodniej odtwarzaniu tekstu zostaje w oczach tylko peruka. Tytułowego bohatera lubię, i jest poprawny, owszem, rozumie, co mówi, referuje, ale nie chce mi się go pamiętać. Postać bez charyzmy i tajemnicy, opowiada o kłopotach zamiast je mieć - kreować rzeczywistość, co mogłoby być jakąś interpretacją, ale widzę, że po prostu tak wyszło... Skoro nie wiedzą po co, to "jak" ślizga się po czytance, od sceny do sceny. Duch ojca tak się wlecze - "w kapciach" - że ten brak rytmu i formy się udziela. Nawet aktorzy, których cenię są bezradni. Od jakichś "beckettianów" poprzez konwencję angielskiego kina z lat 70-tych nic tu się stylistycznie nie skleja, nie znaczy, nie brzmi i nie wyglada. I wiem, że to reżyser...
Wszystko tu takie bezpotrzebne, bez motywacji: para w gwizdek.
Dziś wieczór Dramatyczny się wystawia... To nie jest maszyna.
PS
Premiera w Teatrze Dramatycznym rozpoczęła się w dwie godziny po ogłoszeniu żałoby narodowej.
I szkoda, że nie była odwołana.
Zaduma w związku z bestialskim morderstwem osoby publicznej nie może służyć promocji polityki, która przy okazji chce kręcić swoje partykularne, jak teraz przez przegraną partię, interesy. O tym też jest arcydzieło Shakespeare'a.
Komentarze
Prześlij komentarz