Świetnie zmarnowana sztuka...
To nie jest żadna "Burza" i to skandal, że Teatr Narodowy posługuje się nazwiskiem Shakespeare (na afiszu Szekspir) dla prezentacji postmodernizmu niezdolnego reżysera.
A były warunki dla teatru: ciekawy pomysł z przestrzenią Hanickiej przywołującej wspomnienia po Grzegorzewskim, efektowna burza na widowni otwierająca sztukę i znakomita pierwsza scena. Niechby Ariel był sobie utożsamiony z Kalibanem - co redukuje problematykę wolności - skoro mówi go świetnie Mariusz Benoit. Jurek Radziwiłowicz stworzony do tej roli, skupiony, ironiczny, jakby wątpił w moc swojej sztuki, ale nie we władczość przesłania, Frycz jako zdradziecki brat. Jest konflikt i prosto zrobiona ekspozycja dramatu.
Ale za chwilę kończą z tekstem autora i zaczyna się jakieś haftowanie...
W programie czytam, że to Wyspa skazańców Stiga Dagermana i Z genealogii moralności Friedricha Nietzschego. I co z tego? Po mi to? Dla popisów erudycyjnych reżysera, któremu pomysłu starczyło na kwadrans, reszty nie przemyślał, tylko wyimprowizował, posługując się niedramatycznym papierem dla ilustrowania swoich przemyśleń drugiej świeżości? Zgrzyt na poziomie tekstu daje po uszach i po rozumie, poezja ulatuje, zaczynają się wygibasy...
Nic nie rozumiem. Historia jest nieopowiedziana. Nic się ze sobą nie klei, rzeczy toczą się od atrakcji do atrakcji: od sasa do lasa, ratuj się kto może. Nie mają co grać.
Nie ma Mirandy, bo Maja Kleszcz wydobywa z siebie znakomicie różne dźwięki, ale nie wie, co grać, więc na wszelki wypadek udaje, że nic nie gra, tylko wygląda.
Mariusz Bonaszewski, najzdolniejszy naśladowca Marka Walczewskiego, fascynująco po raz kolejny odtwarza samego siebie w znanych manierach i nie było reżysera, który zapytałby, co by się to miało znaczyć. Nie było reżysera, który wytłumaczył o co mu chodzi, co to za świat, skąd przypłynął, gdzie jest i dokąd zmierza. W teatrze "postramatycznym" wszystko dozwolone.
Żal wszystkie członki ściska patrzeć jak Radziwiłowicz nie ma do kogo mówić, bo akcja rozpada się na pretensjonalne monologi i między postaciami nic się nie zawiązuje, co inkrustują wstawki baletowe marynarzy.
Żaden z problemów dramatu nie jest rozwiązany. Panuje myślowy groch z kapustą i ogólne wydziwianie wszystkich o wszystkim. Nie ma tekstu "Burzy", nie ma przemiany bohaterów, więc końcowe gadanie o przebaczeniu to tylko gadanie...
Za to jest katechizm Lehmanna z całym katalogiem idiotyzmów nowocześnie "postdramatycznych", czyli niszczących zasady:*
Przedstawienie jest nudne, modne i niemądre, praca aktorów zmarnowana, za to odpowiedzialność teatru za produkowanie oszustwa intelektualnego murowana.
*) cytuję siebie z konferencji 80 lat nauczania Reżyserii w Polsce: "Przyszłość reżyserii czarno widzę" - A. T. Warszawa, 2014
To nie jest żadna "Burza" i to skandal, że Teatr Narodowy posługuje się nazwiskiem Shakespeare (na afiszu Szekspir) dla prezentacji postmodernizmu niezdolnego reżysera.
A były warunki dla teatru: ciekawy pomysł z przestrzenią Hanickiej przywołującej wspomnienia po Grzegorzewskim, efektowna burza na widowni otwierająca sztukę i znakomita pierwsza scena. Niechby Ariel był sobie utożsamiony z Kalibanem - co redukuje problematykę wolności - skoro mówi go świetnie Mariusz Benoit. Jurek Radziwiłowicz stworzony do tej roli, skupiony, ironiczny, jakby wątpił w moc swojej sztuki, ale nie we władczość przesłania, Frycz jako zdradziecki brat. Jest konflikt i prosto zrobiona ekspozycja dramatu.
Ale za chwilę kończą z tekstem autora i zaczyna się jakieś haftowanie...
W programie czytam, że to Wyspa skazańców Stiga Dagermana i Z genealogii moralności Friedricha Nietzschego. I co z tego? Po mi to? Dla popisów erudycyjnych reżysera, któremu pomysłu starczyło na kwadrans, reszty nie przemyślał, tylko wyimprowizował, posługując się niedramatycznym papierem dla ilustrowania swoich przemyśleń drugiej świeżości? Zgrzyt na poziomie tekstu daje po uszach i po rozumie, poezja ulatuje, zaczynają się wygibasy...
Nic nie rozumiem. Historia jest nieopowiedziana. Nic się ze sobą nie klei, rzeczy toczą się od atrakcji do atrakcji: od sasa do lasa, ratuj się kto może. Nie mają co grać.
Nie ma Mirandy, bo Maja Kleszcz wydobywa z siebie znakomicie różne dźwięki, ale nie wie, co grać, więc na wszelki wypadek udaje, że nic nie gra, tylko wygląda.
Mariusz Bonaszewski, najzdolniejszy naśladowca Marka Walczewskiego, fascynująco po raz kolejny odtwarza samego siebie w znanych manierach i nie było reżysera, który zapytałby, co by się to miało znaczyć. Nie było reżysera, który wytłumaczył o co mu chodzi, co to za świat, skąd przypłynął, gdzie jest i dokąd zmierza. W teatrze "postramatycznym" wszystko dozwolone.
Żal wszystkie członki ściska patrzeć jak Radziwiłowicz nie ma do kogo mówić, bo akcja rozpada się na pretensjonalne monologi i między postaciami nic się nie zawiązuje, co inkrustują wstawki baletowe marynarzy.
Żaden z problemów dramatu nie jest rozwiązany. Panuje myślowy groch z kapustą i ogólne wydziwianie wszystkich o wszystkim. Nie ma tekstu "Burzy", nie ma przemiany bohaterów, więc końcowe gadanie o przebaczeniu to tylko gadanie...
Za to jest katechizm Lehmanna z całym katalogiem idiotyzmów nowocześnie "postdramatycznych", czyli niszczących zasady:*
- zasadę reprezentacji, czyli oznaczania rzeczywistości.
- zasadę iluzji, czyli tworzenia fikcji scenicznej.
- zasadę całości, czyli kreacji spójnego mikrokosmosu scenicznego odsyłającego do makrokosmosu świata. Tym trzem zasadom służyły wcześniej, jej mimetyczna, uporządkowana fabuła, oraz koncepcja bohatera, z którym odbiorca, jako podobnym siebie, mógł się utożsamić. Lehmann podkreśla, że odwrót od takiego arystotelesowsko-heglowskiego wzorca to nic innego, jak ucieczka od uładzonego, ale nieprawdziwego, bo pozbawionego chaosu i przypadku, obrazu rzeczywistości i człowieka.
W pierwszym rzędzie należy wg niego zrezygnować z fabuły – z naśladowczego, przyczynowo-skutkowego układu zdarzeń, prowadzącego do kulminacji i rozwiązania. „Dzianie się” postdramatyczne istnieje w stanie rozproszenia: tworzą je izolowane, czasem symultaniczne fragmenty, będące zazwyczaj cytatami znanych (zwłaszcza z masowych mediów) sytuacji i ich sekwencji. Wyrwane z kontekstu, poddane recycling'owi, pozbawione celowości, stają się obiektami ludycznej i autotematycznej gry w grę, a nie znakami odsyłającymi do świata zewnętrznego.
Na scenie w centrum uwagi znajdują się pojedynczy gest albo serie gestów, przywołujące codzienne czynności, pozbawione fabuło-twórczej mocy.
Rezygnuje się tu z bohatera jako zwornika fabuły i obiektu identyfikacji odbiorcy. Kreacje „bohaterów” (już tylko w cudzysłowie) postdramatycznych są ostentacyjnie niespójne, a jeśli przywołują znane wzorce, to jedynie jako opustoszałe schematy: niemożliwe staje się poznanie psychiki postaci czy dotarcie do jej pamięci, skoro pamięć okazuje się tylko Barthesowskim śmietnikiem, a „wnętrze” tylko pojemnikiem na medialne stereotypy, strzępy i resztki.
Aktor nie odgrywa już roli, nie wciela się w postać, lecz „wystawia na pokaz” własną fizyczność i cielesność. Jako taki zaś, niemal ekshibicjonistyczny byt materialny, nie zaprasza odbiorcy do współodczuwania, ale prowokuje do konfrontacji.
*) cytuję siebie z konferencji 80 lat nauczania Reżyserii w Polsce: "Przyszłość reżyserii czarno widzę" - A. T. Warszawa, 2014
Komentarze
Prześlij komentarz