W Dramatycznym wystawili Szekspira, którego robiłem - jako trzecią sztukę tego autora - dokładnie dwadzieścia lat temu. Ten dystans pokazuje zapadanie się jakościowe współczesnego naszego teatru.
"Sen nocy letniej" jest o gorzkiej miłości, która niekoniecznie uszczęśliwia, za to pęta w sposób, którego po przebudzeniu często musimy się wstydzić, i o teatrze - naiwnym, bo spod serca, ale i psychoterapeutycznym, bo oczyszczającym.
Węgierska produkcja Słobodzianka jest przede wszystkim porażająco brzydka i bezradna interpretacyjnie wobec zagadek Autora. Leci po tekście powtarzając podwójności obsadowe wymyślone już przez Peter Brooka w jego cudownym przedstawieniu sprzed półwiecza i nie proponuje żadnego wyrazistego tropu myślowego. Teatr lekturowy z pomysłami, których pełno w Wałbrzychu i, zachowując proporcje, w Berlinie - raczej (nie)estetycznymi niż intelektualnymi.
Reżyser nie ma zamiaru rozumieć, że ubierając bohaterów w garniturki i garderobę "jak na ulicy" likwiduje magiczność sztuki, a ustawiając duchy jak zwyczajnych ludzi dekomponuje wszystkie ambiwalencje i tajemnice. Zostaje kiepska rozrywka.
Ja przynajmniej bawiłem się formą: kolorem jak u Roberta Wilsona, bez jego technologii, i jazzującą muzyką, która partnerowała (grana na żywo) aktorom i prowokowała ich emocje. W Pałacu Kultury wszystko jest opowiadane od sceny do sceny, bez wdzięku, pomysłowości i energii.
Ponieważ aktorzy na ogół źle mówią, więc trudno to uznać za przejaw teatru literackiego.
Konia - udawanego przez Spodka - temu, kto zgadnie czemu na tle zastawki odwzorowującej wnętrze pustej sceny (teatr w teatrze?) jeżdżą z góry na dół ogromne żarówy. Lokowanie produktu? Kicz!
"Sen nocy letniej" jest o gorzkiej miłości, która niekoniecznie uszczęśliwia, za to pęta w sposób, którego po przebudzeniu często musimy się wstydzić, i o teatrze - naiwnym, bo spod serca, ale i psychoterapeutycznym, bo oczyszczającym.
Węgierska produkcja Słobodzianka jest przede wszystkim porażająco brzydka i bezradna interpretacyjnie wobec zagadek Autora. Leci po tekście powtarzając podwójności obsadowe wymyślone już przez Peter Brooka w jego cudownym przedstawieniu sprzed półwiecza i nie proponuje żadnego wyrazistego tropu myślowego. Teatr lekturowy z pomysłami, których pełno w Wałbrzychu i, zachowując proporcje, w Berlinie - raczej (nie)estetycznymi niż intelektualnymi.
Reżyser nie ma zamiaru rozumieć, że ubierając bohaterów w garniturki i garderobę "jak na ulicy" likwiduje magiczność sztuki, a ustawiając duchy jak zwyczajnych ludzi dekomponuje wszystkie ambiwalencje i tajemnice. Zostaje kiepska rozrywka.
Ja przynajmniej bawiłem się formą: kolorem jak u Roberta Wilsona, bez jego technologii, i jazzującą muzyką, która partnerowała (grana na żywo) aktorom i prowokowała ich emocje. W Pałacu Kultury wszystko jest opowiadane od sceny do sceny, bez wdzięku, pomysłowości i energii.
Ponieważ aktorzy na ogół źle mówią, więc trudno to uznać za przejaw teatru literackiego.
Konia - udawanego przez Spodka - temu, kto zgadnie czemu na tle zastawki odwzorowującej wnętrze pustej sceny (teatr w teatrze?) jeżdżą z góry na dół ogromne żarówy. Lokowanie produktu? Kicz!
Komentarze
Prześlij komentarz