W T. Studio po kwadransie dosiadła się starsza pani. To Wesele? – szepnęła… Tak. Po łotewsku… Aha! Po kolejnym kwadransie: a ten, to Tetmajer! Nie – ja na to – Poeta, a Pan Młody właśnie wyszedł z Młodą kochać się na klepisko. Pokręciła głową… A ślub już był? Zatkało mnie. Wydawało mi się, że już ustaliliśmy, że to nie Gombrowicz tylko Wyspiański. Coś wydukałem, że ten się odbył w Krakowie, a tu oglądamy Bronowice albo i Spitzbergen, czyli konsumpcję po ślubie, albo nasze narodowe mity w zagranicznym wydaniu.
Czy jeśli Anglik ogląda Szekspira w naszym wykonaniu to też sądzi, że my nic nie kapujemy?
„Wesele” wydziału sztuki wizualnej Akademii Kultury w Rydze. Lekcja pokory… Co kapują?
No, na pewno nie to, co to jest „kaduceusz polski” – bo go nie ma… Za to, w złoty róg Gospodarz dmie dziarsko zaraz po otrzymaniu rekwizytu. Kurtyna? A jakże, grają dalej, mimo, że przecież już po ptakach… Ktoś dmie, nikt nie przychodzi i sprawa narodowa się rypła.
Będzie trudno… Europa, najwyraźniej, nas nie rozumie. Że zagrać na scenie, co to jest napić się wódki po polsku nie potrafi, to nawet nie muszę dodawać. Odstaje. Im tylko jedno w głowie. Rachela się rozbiera. Panna Młoda się rozbiera. Ksiądz pozostaje zapięty pod szyję. Duchy przychodzą i odchodzą bez większego wrażenia…
Przedfinał fajnie pomyśleli… Mężczyźni w szalonym galopie padają jeden po drugim i na pobojowisko wchodzą samotne kobiety, żony, siostry, matki - wdowy. Jest napięcie. I tu – uszom nie wierzę – krzyczą: „wstawać” – i chłopy grzecznie się zwlekają do jakiejś końcowej pantomimy bez znaczenia. Genderowo-feministyczna interpretacja? Ale to bez sensu. Czego ja się czepiam?
Starsza pani po spektaklu wyciąga do mnie rękę: Przerwa-Tetmajer jestem…
Mam zagwozdkę. Bo jeśli to prawda, to jej pytanie było zasadne. Furda wesele, ale ten ślub… Przecież w rodzinie Tetmajerów musi do dzisiaj pokutować, że przodek popełnił mezalians i jeszcze taki wstyd przy ludziach przez tego Stasia – wszystko obmalował… Może by się to dało jakoś odkręcić, przynajmniej w realizacji scenicznej?
Na szczęście zagraniczni niczego nie zrozumieli. Możemy (sobie?) bić brawo.
18 KWIETNIA 2009
OdpowiedzUsuńDO JACKA SIERADZKIEGO
Szanowny Panie Redaktorze,
w bardzo ciekawym numerze „Dialogu” (3/2009) czytam blok tekstów o kontrowersyjnej premierze według Vaska Kani w Łodzi. Świetnie! Ale, mając pamięć nieco bardziej wysublimowaną od młodej koleżanki Weroniki Szczawińskiej („Seans marzeń”) nie mogę się pogodzić z eksplikowaną przez nią tezą, że „Brygada szlifierza Karhana” – cytuję: „pozostaje mitem założycielskim Teatru Nowego” (str. 49).
Bez względu na intencje duetu Brzyk/Brzoza takie stwierdzenie jest zwykłym n a d u ż y c i e m i nie znajduje pokrycia w faktach.
W 1949 Nowy miał kierownictwo kolektywne, a wymieniony produkcyjniak reżyserował Jerzy Merunowicz. Kazimierz Dejmek – dziś patron teatru i właściciel „gęby” przyklejanej mu przez dziarską badaczkę – w sztuczydle „występywał” i niewątpliwie jeździł do stolicy po partyjne instrukcje (podobnie, jak i inni towarzysze, którzy mieli nakazane z centrali wytyczne repertuarowe). Takie to były czasy – co najmniej od roku 1956 zwane okresem błędów i wypaczeń .
Dlatego skojarzenia z „baśniowym światem musicali” („kojarzą się ze sztuką popularną, która dawać ma przede wszystkim przyjemność…”) wydają mi się co najmniej niestosowne.
Wprawdzie Autorka upiera się (za Tonym Judt) aby nazywać wiek dwudziesty czasem, „który straciliśmy” (nie relatywizując wyroków historii), to jednak upraszam o zachowanie minimum zdrowego rozsądku – umiaru w przekręcaniu spraw, których żadna dekonstrukcja nie zmontuje na nowo bez przekraczania reguł przyzwoitości…
Żeby nie wyszło na to, że mitów założycielskich potrzebuje zupełnie kto inny – mniemam, że najmodniejszy obecnie teatr lewicowy…
I na zdrowie: powiedz jakie sobie snujesz mity, a powiem ci kim jesteś…
Dłoń ściskam
J. Z.
PS
Za to pani Weronika w ostatniej Respublice Nowej recenzując powierzchownie Rymkiewicza („… bajki o historii” / Kindersztenen) wykłada karty na stół… Pisze (a redakcja wytłuszcza):
„Jedną z najgroźniejszych tez, jakie Rymkiewicz stawia w swej książce, wydaje mi się koncepcja PRL jako luki dziejowej, szczególnej wyrwy w czasie”… To dla niej „selektywne traktowanie historii najnowszej” i „beztroska żonglerka faktami”.
No coż, nie miejsce tu na rzeczową polemikę, ale muszę skonstatować, że to p r z e p a ś ć aksjologiczna…
Oczywiście, ja całkowicie zgadzam się z Rymkiewiczem, chociaż biorę poprawkę na potoczność stwierdzenia o „wyrwie w czasie”.
Tak to zapamiętałem i nikt mi tego z m a r n o w a n e g o czasu nie odda, a już na pewno nie relatywizujący doświadczenie młodzi lewicowcy, choćby nadużywający Le Goffa.
Szczawińska indywidualnym wspomnieniom przeciwstawia „uprawianie historii” i nawet nie wie, że sama manipuluje w imię wyzwolenia z rzekomej „opresji” („tożsamości zbudowanej na pamięci”).
Woli ideologiczne tezy, a nie żywe świadectwo; teorię – która komponuje się z przyjętym założeniem -a nie relację z tego, jak było.
Jeśli prawda nie pasuje do naszych przekonań, to tym gorzej dla prawdy - tak się zaczyna każdy totalitaryzm (choćby mentalny).