Proszę państwa, odpękaliśmy kolejną rocznicę, która "wyznaczyła na lata kierunek rozwoju sztuki scenicznej w Polsce" i nawet o tym nie wiedzieliśmy. FINA (i Wojciech Majcherek) czuwali...
Na Wałbrzyskiej pokazano nowy film dokumentalny Joanny Makowskiej wg scenariusza towarzysza Romana, Pawłowskiego awansowanego z lansera na, już bez krępacji, posadę dyrektorską w TR Warszawa, czyli bywszych Rozmaitościach, o których film traktuje.
Jako mit założycielski teatru lewicowego film jest wybiórczy, choć mimochodem (na przykładzie rzeczonego Romana) pokazuje jak to - spółdzielnia teatralna - działa. Generalnie, że rączka rączkę myje (np. żona Więckiewicza była na etatach sekretarzowania w Rozmaitościach i miesięczniku branżowym "Teatr" u Majcherka starszego a nawet dwóch): takie standardy...
18 stycznia 1997 roku byłem na Marszałkowskiej siedząc koło Łapickiego na premierze "Bzika tropikalnego" Grzegorza Jarzyny (także w masce).
Był ewidentny sukces i emanacja pozytywnej (jw - w masce) energii! Na premierowej widowni zrobiony nie przez młodzież - jak to się dzisiaj dorabia do legendy - ale przez pokolenie rektora Łapickiego ("proszę pana, nic nie rozumiem, ale ten entuzjazm" - on do mnie), Krystiana Lupy i prezydenta Marcina Święcickiego z kolegami urzędnikami z Unii Wolności. Tego się jednak z filmu pani Joanny nie dowiemy, bo dzieje się on gdzieś i zawsze zamiast w Warszawce 97 roku.
Szkoda, bo tamten sukces miał swych suflerów i odpowiedni, przede wszystkim politycznie, kontekst (bez maski). Był - podobnie jak wcześniej z Dziukiem w Zakopanem u Jaruzelskiego - rozegraniem młodych przeciwko starym i unionistów w koalicji z komunistami, przeciwko "ciemnogrodowi"; był dęty przez Gazetę Wyborczą z Adama Michnika ambicjami chronienia Polski przed konserwatystami i wypełnianiem zobowiązań "okrągłostołowych" w dawaniu nomenklaturze zasilanej nowymi liberalnymi siłami.
Oddając aktorom i Grzegorzowi co utalentowane, głodne powodzenia i energetyczne, trzeba pamiętać, że Jarzyna (polecony przez Henia Baranowskiego) przejął ten teatr w wyniku zamachu stanu i "ojcobójstwa" na swoim mentorze, Bogdanie Słońskim, po konszachtach z ówczesnym wiceprezydentem miasta z najtwardziej post-komunistycznego SLD.
Na dzisiejszą premierę Słońskiego nie zaproszono, jak mówiłem, scenariusz był wybiórczy i ma być mitotwórczy.
Powtarzam, przedstawienie było świetne (dziś oglądana rejestracja telewizyjna przypomina lakierowany magazyn modowy kopiowany u Lyncha), ale nikt wtedy w tym mieście nie miał tak drzwi do kariery pootwieranych. I to z inicjatywy samego zainteresowanego.
Grzesiu zastąpił Cieplaka, który uciekł w trakcie sezonu zostawiając rozpędzony teatr, więc naczelny Słoński wezwał go, jako artystycznego, do wypełniania obowiązków umowy o pracę (GJ bywał wtedy częściej w Krakowie, i, bo ja wiem, w Papui Nowej-Gwinei niż w Warszawie), a ten, z pominięciem protektora, pobiegł do ratusza. Skutecznie.
Słoński padł, niech dyrektoruje Buchwald (bardziej ratuszowy niż reżyser: lojalny wobec artystycznego Jarzyny na tyle, że przy jego szaleństwach finansowych podał się do dymisji "nie chcąc przeszkadzać"), a miejsce stawało się teatrem Grzegorza Jarzyny, który szedł ("najszybciej w mieście")... idąc po trupach.
Spisane były czyny i rozmowy, bo w obronie wyrzucanego z dnia na dzień dyrektora powstała petycja do zwierzchności (sam ją podpisywałem? dlatego dziś tylko przywołuję fakty udokumentowane i wypierane z publicznej świadomości; czemu to o tym nie chcecie pisać panowie kronikarze?) aktorów, do dziś pozostających w jego zespole... Też.
Gonił aniołek diablego syna, ale ten się - po pętli - wycwanił na Tatarzyna, i tak w kółko i raz dokoła (w interpretacji Lecha Majewskiego). To jest nowoczesny teatr nieopisany!
A przecież warto przypomnieć, kto to był Słoński - jest, bo żyje.
Wespół z Wojtkiem Maryańskim twórca najlepszego teatru progresywnego w kraju doby transformacji, tzn. Szwedzka 2/4 z genialnym "Do Damaszku" Jarnuszkiewicza (jak grali, dziś obecny Lech Łotocki i Wiesiu Komasa - poeta pamięta!), z przedstawieniami z Joyce'a, Kafki, Bernharda, Straussa, Walzera, Geneta, Czechowa, z nowatorskimi pracami Baranowskiego, Kelma, Ratyńskiego!
Niezwykły artystyczny kolektyw, niestety, z nieliczną widownią - na peryferiach miasta; bo w początkach polskiego kapitalizmu publikę zajmowała raczej komercja niż jeżdżenie na sztukę teatru pod Radzymin.
To właśnie oni przeprowadzili się na Marszałkowską, rezygnując - w tej sytuacji było to oczywiste - ze swej kultowej nazwy na rzecz Rozmaitości (Wojtek był przeciw i szybko się wycofał), a Bogdan zaopiekowawszy i wylansowawszy utalentowanego studenta z Krakowa, od niego zginął i musiał w czterdzieści osiem godzin pożegnać się z posadą.
I pooszło! Zaczęły się m o n o p o l e, teatralne monopole, które trwają do dziś, pilnowane przez "GW" - stąd awans i spłacenie długu redaktorowi upolitycznemu Pawłowskiemu - i "nowa wspaniała era w teatrze" - lewicy, więc, jak zawsze, po przewrocie.
A, moim zdaniem, aktem założycielskim tej epoki jest (bez)wstyd!
Dlatego, mówienie dziś o sukcesie w teatrze w wyniku talentu należy między bajki włożyć i chętnym księżniczkom radzić rozglądać się za księciem, a "młodszym jeszcze bardziej" za panem lub plebanem...
Na Wałbrzyskiej pokazano nowy film dokumentalny Joanny Makowskiej wg scenariusza towarzysza Romana, Pawłowskiego awansowanego z lansera na, już bez krępacji, posadę dyrektorską w TR Warszawa, czyli bywszych Rozmaitościach, o których film traktuje.
Jako mit założycielski teatru lewicowego film jest wybiórczy, choć mimochodem (na przykładzie rzeczonego Romana) pokazuje jak to - spółdzielnia teatralna - działa. Generalnie, że rączka rączkę myje (np. żona Więckiewicza była na etatach sekretarzowania w Rozmaitościach i miesięczniku branżowym "Teatr" u Majcherka starszego a nawet dwóch): takie standardy...
18 stycznia 1997 roku byłem na Marszałkowskiej siedząc koło Łapickiego na premierze "Bzika tropikalnego" Grzegorza Jarzyny (także w masce).
Był ewidentny sukces i emanacja pozytywnej (jw - w masce) energii! Na premierowej widowni zrobiony nie przez młodzież - jak to się dzisiaj dorabia do legendy - ale przez pokolenie rektora Łapickiego ("proszę pana, nic nie rozumiem, ale ten entuzjazm" - on do mnie), Krystiana Lupy i prezydenta Marcina Święcickiego z kolegami urzędnikami z Unii Wolności. Tego się jednak z filmu pani Joanny nie dowiemy, bo dzieje się on gdzieś i zawsze zamiast w Warszawce 97 roku.
Szkoda, bo tamten sukces miał swych suflerów i odpowiedni, przede wszystkim politycznie, kontekst (bez maski). Był - podobnie jak wcześniej z Dziukiem w Zakopanem u Jaruzelskiego - rozegraniem młodych przeciwko starym i unionistów w koalicji z komunistami, przeciwko "ciemnogrodowi"; był dęty przez Gazetę Wyborczą z Adama Michnika ambicjami chronienia Polski przed konserwatystami i wypełnianiem zobowiązań "okrągłostołowych" w dawaniu nomenklaturze zasilanej nowymi liberalnymi siłami.
Oddając aktorom i Grzegorzowi co utalentowane, głodne powodzenia i energetyczne, trzeba pamiętać, że Jarzyna (polecony przez Henia Baranowskiego) przejął ten teatr w wyniku zamachu stanu i "ojcobójstwa" na swoim mentorze, Bogdanie Słońskim, po konszachtach z ówczesnym wiceprezydentem miasta z najtwardziej post-komunistycznego SLD.
Na dzisiejszą premierę Słońskiego nie zaproszono, jak mówiłem, scenariusz był wybiórczy i ma być mitotwórczy.
Powtarzam, przedstawienie było świetne (dziś oglądana rejestracja telewizyjna przypomina lakierowany magazyn modowy kopiowany u Lyncha), ale nikt wtedy w tym mieście nie miał tak drzwi do kariery pootwieranych. I to z inicjatywy samego zainteresowanego.
Grzesiu zastąpił Cieplaka, który uciekł w trakcie sezonu zostawiając rozpędzony teatr, więc naczelny Słoński wezwał go, jako artystycznego, do wypełniania obowiązków umowy o pracę (GJ bywał wtedy częściej w Krakowie, i, bo ja wiem, w Papui Nowej-Gwinei niż w Warszawie), a ten, z pominięciem protektora, pobiegł do ratusza. Skutecznie.
Słoński padł, niech dyrektoruje Buchwald (bardziej ratuszowy niż reżyser: lojalny wobec artystycznego Jarzyny na tyle, że przy jego szaleństwach finansowych podał się do dymisji "nie chcąc przeszkadzać"), a miejsce stawało się teatrem Grzegorza Jarzyny, który szedł ("najszybciej w mieście")... idąc po trupach.
Spisane były czyny i rozmowy, bo w obronie wyrzucanego z dnia na dzień dyrektora powstała petycja do zwierzchności (sam ją podpisywałem? dlatego dziś tylko przywołuję fakty udokumentowane i wypierane z publicznej świadomości; czemu to o tym nie chcecie pisać panowie kronikarze?) aktorów, do dziś pozostających w jego zespole... Też.

To samo, co dziś robi PiS, tylko wtedy bardziej z trawą...
A przecież warto przypomnieć, kto to był Słoński - jest, bo żyje.
Wespół z Wojtkiem Maryańskim twórca najlepszego teatru progresywnego w kraju doby transformacji, tzn. Szwedzka 2/4 z genialnym "Do Damaszku" Jarnuszkiewicza (jak grali, dziś obecny Lech Łotocki i Wiesiu Komasa - poeta pamięta!), z przedstawieniami z Joyce'a, Kafki, Bernharda, Straussa, Walzera, Geneta, Czechowa, z nowatorskimi pracami Baranowskiego, Kelma, Ratyńskiego!
Niezwykły artystyczny kolektyw, niestety, z nieliczną widownią - na peryferiach miasta; bo w początkach polskiego kapitalizmu publikę zajmowała raczej komercja niż jeżdżenie na sztukę teatru pod Radzymin.
To właśnie oni przeprowadzili się na Marszałkowską, rezygnując - w tej sytuacji było to oczywiste - ze swej kultowej nazwy na rzecz Rozmaitości (Wojtek był przeciw i szybko się wycofał), a Bogdan zaopiekowawszy i wylansowawszy utalentowanego studenta z Krakowa, od niego zginął i musiał w czterdzieści osiem godzin pożegnać się z posadą.
I pooszło! Zaczęły się m o n o p o l e, teatralne monopole, które trwają do dziś, pilnowane przez "GW" - stąd awans i spłacenie długu redaktorowi upolitycznemu Pawłowskiemu - i "nowa wspaniała era w teatrze" - lewicy, więc, jak zawsze, po przewrocie.
A, moim zdaniem, aktem założycielskim tej epoki jest (bez)wstyd!
Dlatego, mówienie dziś o sukcesie w teatrze w wyniku talentu należy między bajki włożyć i chętnym księżniczkom radzić rozglądać się za księciem, a "młodszym jeszcze bardziej" za panem lub plebanem...
Komentarze
Prześlij komentarz