"Biesy" Korczakowskiej w teatrze Studio są jednym z najgłupszych spektakli jakie w życiu widziałem. A konkurencja przecież nie próżnuje...
Całe zło tego przedstawienia wzięło się z bezmyślnego przekładania wieloznacznej literatury na współczesność rozumianą jako zewnętrzne gadżety, bez wnikania w uniwersalność sensów.
Od języka, którym raczej opowiada się (gada) Dostojewskiego, a nie czyta, rozumie i szuka adekwatnej formy, przez biednie i brzydko zapośredniczoną u Warlikowskiego dekorację, do grania, że dziś wieczór nie gramy postaci i fabuły (maszyniści dogadujący, pani sprzątająca na scenie), czyli aktorstwo zdystansowane, "odruchowe", a nie iluzyjne i "reprezentujące" - a fe...
Tutaj aktorzy wystawiają się na pokaz zamiast zgłębiać psychologię postaci, co prowadzi do specyficznego konkursu piękności i półprywatnych gestów, które dobrze znamy. To zarozumiałe i zmierza do maniery i redukcji umiejętności.
Zatem, post-dramatyzm, czyli złamanie wszelkich zasad w imię źle pojętej oryginalności - i kochanego grosza. Największa blaga modna w historii teatru, mająca w pogardzie nie tylko Arystotelesa i przyzwyczajenia widowni, ale i umiejętność prostego artykułowania znaczeń. Ma być tak, jak jeszcze nie było, mimo, że wszystko to już było - podszyte ubogą castorfszczyzną - na ekranie widać to, czego nie widać. Raczej sztuka montażu niż opowiadania.
Nie ma już ciągłości narracji, nie ma porządku logicznego, nie ma refleksji o losie człowieka.
Nudne to to i ciągnie się jak flaki z olejem.
Nawet dobre aktorki recytują tu narzucone zadania, miast grać żywych ludzi; o psychologii i motywacjach zachowań mowy być nie może - w "post-tearze" występywa się od sceny do sceny i oczywiście na video.
To jest dziwowisko, które ma ambicje kultywować nieporządek i chaos a nie uporządkowaną konstrukcję. W czym zawiera się strukturalne, by nie powiedzieć aksjologiczne, fałszerstwo autora, który jako pisarz realistyczny, przenikliwy analityk rzeczywistości politycznej, ale i chrześcijanin poszukiwał sensu i przyczyny, przerażony nihilizmem i przypadkowością. Korczakowska postępuje dokładnie odwrotnie.
Dlatego metafizyka jest tutaj tylko ozdóbką i zgrzytem z pomocą zniekształcającego mikrofonu. Rozpaczliwe poszukiwanie efektów zawstydza...
Wszystko pływa po wierzchu jako pokazywane a nie przeżywane, jako pokawałkowane i w cząstkach, a nie w większej całości. Fotoplastikon.
Za to modnych tematów w bród - na przykład pedofilia Stawrogina, bełkotana własnymi słowami, choć bez kostiumu księdza (Piotr Wierchowieński w scenie skłaniania Kiryłowa do samobójstwa wygląda jak papież), ale na objazdy festiwalowe mogą się politycznie upoprawnić, kto wie.
Ten wieczór jest zmarnowany, bo niczego do wiedzy o świecie i powieści nie wnosi; "Biesy" domagają się rozumnego wystawienia, ale słabość teatru daje po oczach.
Czy uprawiana w tym miejscu od dłuższego czasu konformistyczna kolaboracja i ideologiczne bycie "ugryzionym" (nie tyle Heglem, co dyrektorem Janowskim z brukselskim przyrostkiem) tak właśnie skutkuje mentalnie i estetycznie? Moim zdaniem, jak najbardziej - owszem!
*) cytat ze Strzępki i Demirskiego
Całe zło tego przedstawienia wzięło się z bezmyślnego przekładania wieloznacznej literatury na współczesność rozumianą jako zewnętrzne gadżety, bez wnikania w uniwersalność sensów.
Od języka, którym raczej opowiada się (gada) Dostojewskiego, a nie czyta, rozumie i szuka adekwatnej formy, przez biednie i brzydko zapośredniczoną u Warlikowskiego dekorację, do grania, że dziś wieczór nie gramy postaci i fabuły (maszyniści dogadujący, pani sprzątająca na scenie), czyli aktorstwo zdystansowane, "odruchowe", a nie iluzyjne i "reprezentujące" - a fe...
Tutaj aktorzy wystawiają się na pokaz zamiast zgłębiać psychologię postaci, co prowadzi do specyficznego konkursu piękności i półprywatnych gestów, które dobrze znamy. To zarozumiałe i zmierza do maniery i redukcji umiejętności.
Zatem, post-dramatyzm, czyli złamanie wszelkich zasad w imię źle pojętej oryginalności - i kochanego grosza. Największa blaga modna w historii teatru, mająca w pogardzie nie tylko Arystotelesa i przyzwyczajenia widowni, ale i umiejętność prostego artykułowania znaczeń. Ma być tak, jak jeszcze nie było, mimo, że wszystko to już było - podszyte ubogą castorfszczyzną - na ekranie widać to, czego nie widać. Raczej sztuka montażu niż opowiadania.
Nie ma już ciągłości narracji, nie ma porządku logicznego, nie ma refleksji o losie człowieka.
Nudne to to i ciągnie się jak flaki z olejem.
Nawet dobre aktorki recytują tu narzucone zadania, miast grać żywych ludzi; o psychologii i motywacjach zachowań mowy być nie może - w "post-tearze" występywa się od sceny do sceny i oczywiście na video.
To jest dziwowisko, które ma ambicje kultywować nieporządek i chaos a nie uporządkowaną konstrukcję. W czym zawiera się strukturalne, by nie powiedzieć aksjologiczne, fałszerstwo autora, który jako pisarz realistyczny, przenikliwy analityk rzeczywistości politycznej, ale i chrześcijanin poszukiwał sensu i przyczyny, przerażony nihilizmem i przypadkowością. Korczakowska postępuje dokładnie odwrotnie.
Dlatego metafizyka jest tutaj tylko ozdóbką i zgrzytem z pomocą zniekształcającego mikrofonu. Rozpaczliwe poszukiwanie efektów zawstydza...
Wszystko pływa po wierzchu jako pokazywane a nie przeżywane, jako pokawałkowane i w cząstkach, a nie w większej całości. Fotoplastikon.
Za to modnych tematów w bród - na przykład pedofilia Stawrogina, bełkotana własnymi słowami, choć bez kostiumu księdza (Piotr Wierchowieński w scenie skłaniania Kiryłowa do samobójstwa wygląda jak papież), ale na objazdy festiwalowe mogą się politycznie upoprawnić, kto wie.
Ten wieczór jest zmarnowany, bo niczego do wiedzy o świecie i powieści nie wnosi; "Biesy" domagają się rozumnego wystawienia, ale słabość teatru daje po oczach.
*) cytat ze Strzępki i Demirskiego
Komentarze
Prześlij komentarz