Czyżby to był tylko mój problem? A co o tym - o frekwencji - mają do powiedzenia Organizacje widowni? To ich problem, bo ja raczej o sobie.
Przez długie lata - zapisując wrażenia - chodziłem po teatrach codziennie (poważnie!), a w czasie festiwalu to i trzy razy, co w przeciętnym miesiącu dawało absurdalną liczbę "oglądów" w granicach 30 - 50 spektakli nie zawsze wysiedzianych do końca, przyznaję.
Co za absurd (!) nie da się tego wytłumaczyć nawet "teatromaństwem", lub zawodową ciekawością, co kombinuje konkurencja; mam przecież dyplom reżysera i na koncie wiele własnych wystawień. Dzisiaj mi się już nie chce...
Ale o tym nie warto byłoby czernić papieru (wykorzystywać elektryfikację w Internecie), gdyby za tym wyznaniem nie kryła się głębsza intencja.
Spektakl w pomieszczeniu teatralnym, a choćby i na ulicy, zawsze jest czyjąś interpretacją literatury, albo "scenariusza", co dzisiaj zastępuje Szekspira, Czechowa i Mrożka. Po co, pytam, skoro to jest poniżej tego, co między okładkami, na papierze który jest strawą dla ducha?
Otóż dla takiego stwierdzenia wymaga się tylko (?) odrobiny wyobraźni u czytelnika, by samemu uruchomić krainy i doznania, z którymi niedofinansowany i niedomyślany teatr zwleka, ach zwleka.
Podkreślam - i propaguję - własną interpretującą lekturę, która jest bardziej miarodajna i bujna niż inscenizacje Iksa lub panny Igrekowskiej, a nawet Klaty Jasia po teatrach.
Teatr w wyobraźni to jest dopiero sztuka i frajda, zamiast głupot w pluszowych fotelach.
Szczególnie to się objawia przy lekturach recenzji, ostatnio np. Artura Grabowskiego, a kumplowanie się z Przemo Skrzydelskim, i permanentna lektura jego/ich dzieła tylko to potwierdza.
Na scenie i na papierze dostaję teatr (?) zinterpretowany (po ichniemu), podczas gdy we własnej głowie otwiera się przestrzeń niedostępna dla goniących za modą, lub walczących o dotacje i miejsca na listach przebojów. Po co? Toć frajda z "oklaska" nie równa się satysfakcji intelektualnej, którą można przy okazji uwieść jakąś Zosię. Pamiętam z młodości jak paradowałem po Krakowskim Przedmieściu w okolicy Uniwerku zawsze z książka pod pachą. Do dziś, bez względu na cel wyjścia z domu zabieram w plecaku książkę, którą wyjmę przy okazji. I nie przeszkadza mi gwar i szum miasta, bo fikcja jest pożywniejsza niż ulica - przenosi ponad i w głąb...
Nawet w publicznej czytelni (ileż wspomnień z przybytku przy Pl. Zamkowym) świat zza okna i zgiełk znika na rzecz tego co się ma w środku, a książka właśnie to pobudza. Zatem siebie odnajdujemy poprzez Gutenberga (chwała za wynalazek), a niekoniecznie eksperyment Kantora czy Grota - ten mądry nadzwyczaj artysta przecież opuścił teatr na rzecz bezpośredniego spotkania, gdzie lektura "Święta" była i jest świętą księgą, mimo, że krótką.
O wyższości patrzenia na litery i zdania i ich samodzielnego komponowania w historie własne, nie zapośredniczone w czyichś domysłach, niech świadczą nakłady. Ile się sprzedaje książek w porównaniu z biletami, zresztą teatralne budynki świecą (pustkami?) nie tylko w miastach uchodzących za prestiżowe, a prawo do poezji mamy wszyscy. Nawet tzw. kryzys czytelnictwa przebija tę autokarową wycieczkę dowiezioną z Przemyślą (sorry) do stołecznego kulturalnego "przybytka" np. w Pałacu im. Stalina, po zakupach, by... odespać, Ileż to razy ktoś przy mnie w fotelu chrapnął w trakcie "być, albo nie być" - przecież nie wypominam tego tylko redaktorowi Szydłowskiemu.
Czytajmy, i niech szczezną artyści - Kantor nie przepadał za tym bractwem - bądźmy samodzielni w sądach i opiniach.
PS
Pozdrowienia dla okularników, bo nie wiem jak wy, ale ja dorobiłem się "cynglów"od lektury przy słabym promyku z żarówki.

Komentarze
Prześlij komentarz