Warlikowski "Wyjeżdżający" Levinem bardzo mi się podobał - przez kwadrans... Potem stwierdziłem, że intelektualnie stanął w miejscu i tak dotrwał do końca po kolejnych trzech, z kawałkiem, godzinach.
Jestem zadowolony - rozerwany - bo przynajmniej nikt mi nie wciskał kitu z pretensjami, że to Szekspir czy Proust - tu po prostu drugorzędna literatura.
Podana do konsumpcji scenicznie bardzo elegancko i wykonana profesjonalnie, bez przeciążania szarych komórek, a ponieważ znowu był sukces, to należałoby skonstatować signum temporis i się nie czepiać. Ludzie to lubią (ludzie to kupią).
Oglądać swoich ulubionych aktorów w ich ulubionych pozach i przegięciach - w zestawie (erotycznym) i dla pań i dla panów...
Czegoś chcieć więcej?
Bo, przeżywszy całkiem niedawno pięć bliskich śmierci, oglądanie inscenizowanych ośmiu pogrzebów, by było atrakcyjnie i widowiskowo jakoś mnie emocjonalnie nie rozwija. Podobnie jak końcowy monolog prostytutki Agaty Buzek o tym, że wyjazd w istocie niczego nie zmienia. Ta refleksja nie powala.
Pytanie jest takie, czy jeśli to (upraszczanie wszystkiego, co się rusza) dobrze się sprzedaje, to czego chcieć więcej?
Chodzić z towarem za klientem, czy swoimi drogami, a może nawet pod prąd? Odwieczne pytania, na które odpowiedź jest oczywista i jedynym autentycznym problemem jest, że ciągle nie brakuje dziennikarzy i publiki (ogłupiałego mieszczucha pseudomodernego) gotowych lakierować kartofla.
Sztuka teatru jest gdzie indziej i zaczyna się od dobrej literatury. Nie od sceny do sceny, że się tak wyrażę - w szerz, z atrakcjami i grepsami, ale w głąb - człowieka, którego warto nie mylić z modelem z żurnala.
Nie mam nic przeciwko formie - i jej atrakcyjności - ale domagam się adekwatności, to znaczy szukania kształtu dla treści - bez tego zostają ozdobniki: supermarket...
Banał pozostanie banałem, nawet ślicznie oświetlony...
I to jest pewien problem naszego teatru: wygodnictwo i rezygnowanie z ryzyka. Łatwiej chodzić po swoje... To samo robią przecież w Starym Teatrze po Klacie i po Niemcu - do kotleta. NAWTRANŻALAJĄ SIĘ!
Można i tak, czy ja komu zabraniam?
Jestem zadowolony - rozerwany - bo przynajmniej nikt mi nie wciskał kitu z pretensjami, że to Szekspir czy Proust - tu po prostu drugorzędna literatura.
Podana do konsumpcji scenicznie bardzo elegancko i wykonana profesjonalnie, bez przeciążania szarych komórek, a ponieważ znowu był sukces, to należałoby skonstatować signum temporis i się nie czepiać. Ludzie to lubią (ludzie to kupią).
Oglądać swoich ulubionych aktorów w ich ulubionych pozach i przegięciach - w zestawie (erotycznym) i dla pań i dla panów...
Czegoś chcieć więcej?
Bo, przeżywszy całkiem niedawno pięć bliskich śmierci, oglądanie inscenizowanych ośmiu pogrzebów, by było atrakcyjnie i widowiskowo jakoś mnie emocjonalnie nie rozwija. Podobnie jak końcowy monolog prostytutki Agaty Buzek o tym, że wyjazd w istocie niczego nie zmienia. Ta refleksja nie powala.
Pytanie jest takie, czy jeśli to (upraszczanie wszystkiego, co się rusza) dobrze się sprzedaje, to czego chcieć więcej?
Chodzić z towarem za klientem, czy swoimi drogami, a może nawet pod prąd? Odwieczne pytania, na które odpowiedź jest oczywista i jedynym autentycznym problemem jest, że ciągle nie brakuje dziennikarzy i publiki (ogłupiałego mieszczucha pseudomodernego) gotowych lakierować kartofla.
Sztuka teatru jest gdzie indziej i zaczyna się od dobrej literatury. Nie od sceny do sceny, że się tak wyrażę - w szerz, z atrakcjami i grepsami, ale w głąb - człowieka, którego warto nie mylić z modelem z żurnala.
Nie mam nic przeciwko formie - i jej atrakcyjności - ale domagam się adekwatności, to znaczy szukania kształtu dla treści - bez tego zostają ozdobniki: supermarket...
Banał pozostanie banałem, nawet ślicznie oświetlony...
I to jest pewien problem naszego teatru: wygodnictwo i rezygnowanie z ryzyka. Łatwiej chodzić po swoje... To samo robią przecież w Starym Teatrze po Klacie i po Niemcu - do kotleta. NAWTRANŻALAJĄ SIĘ!
Można i tak, czy ja komu zabraniam?
Komentarze
Prześlij komentarz