To jest sukces (będzie, bo oglądałem próbę generalną) Teatru Narodowego i odkrycie repertuarowe (powrót Poety nieobecnego od czasów Adama Hanuszkiewicza) i dobre przedstawienie: inteligentny tekst ze zrozumieniem przeczytany i z markowym poczuciem humoru zagrany - bez ideologicznej wkładki.
Zawód dla podskakujących pod latarnią!
Nie ukrywam, że spodziewałem się przedstawienia z tezą, to znaczy z "szyderą" z tego, czym Jarosław Marek Rymkiewicz bawi się z wdziękiem i kunsztowną umiejętnością operowania białym ośmiozgłoskowcem przy pisaniu nieprostych postaci z narodowego imaginarium z aluzjami do "Fantazego", "Pana Tadeusza", "Wesela", a nawet Fredry, Mrożka i Gombra...
W zabiegach reklamowych wokół spektaklu czuć chętkę, by "pokodziawerzyć" (wszystkie te "eksponaty narodowego wzmożenia", a właściwie ich sposób komentowania), ale klasa Rymkiewicza jest ponad to i realizatorzy idą za nim, a niekoniecznie za ulicą (zagranicą?), i po inteligentną, ironiczną rozrywkę, zamiast rechotu na widowni. Obym nie zapeszył.
To ma klasę i wysoki (choć skoncentrowany na sposobach najpierw zapłodnienia a potem wydania za mąż narodowej Zosi - w sumie, o zgrozo, za obcego) styl niezbrukany polityką. Idzie o dziecko (przyszłość): chciałoby się powiedzieć - („...to był taki bocian | co na wiosnę tu przyleciał | żeby zostać orłem ciociu | i to znak był ja znak miałam”...) * "czterdzieści i cztery"...
Gawędą autora wszyscy dobrze się bawią, a aktorzy mają co inteligentnie grać, przy okazji podstawiając lustro różnego typu, znanym ze stereotypów, charakterom. Robią to niestereotypowo i bez śladu (szczekania, jak to Cieplak ma w zwyczaju nie tylko w publicystyce) złości i ideologii, przeciwnie, z dowcipną wyrozumiałością.
Gratulacje.
PS
W przerwach dają pyszny bigos! Polski, a jakże.
Zawód dla podskakujących pod latarnią!
Nie ukrywam, że spodziewałem się przedstawienia z tezą, to znaczy z "szyderą" z tego, czym Jarosław Marek Rymkiewicz bawi się z wdziękiem i kunsztowną umiejętnością operowania białym ośmiozgłoskowcem przy pisaniu nieprostych postaci z narodowego imaginarium z aluzjami do "Fantazego", "Pana Tadeusza", "Wesela", a nawet Fredry, Mrożka i Gombra...
W zabiegach reklamowych wokół spektaklu czuć chętkę, by "pokodziawerzyć" (wszystkie te "eksponaty narodowego wzmożenia", a właściwie ich sposób komentowania), ale klasa Rymkiewicza jest ponad to i realizatorzy idą za nim, a niekoniecznie za ulicą (zagranicą?), i po inteligentną, ironiczną rozrywkę, zamiast rechotu na widowni. Obym nie zapeszył.
To ma klasę i wysoki (choć skoncentrowany na sposobach najpierw zapłodnienia a potem wydania za mąż narodowej Zosi - w sumie, o zgrozo, za obcego) styl niezbrukany polityką. Idzie o dziecko (przyszłość): chciałoby się powiedzieć - („...to był taki bocian | co na wiosnę tu przyleciał | żeby zostać orłem ciociu | i to znak był ja znak miałam”...) * "czterdzieści i cztery"...
Gawędą autora wszyscy dobrze się bawią, a aktorzy mają co inteligentnie grać, przy okazji podstawiając lustro różnego typu, znanym ze stereotypów, charakterom. Robią to niestereotypowo i bez śladu (szczekania, jak to Cieplak ma w zwyczaju nie tylko w publicystyce) złości i ideologii, przeciwnie, z dowcipną wyrozumiałością.
Gratulacje.
PS
W przerwach dają pyszny bigos! Polski, a jakże.
*) bo: "wrona orła nie pokona".
Na ścianie swego pokoju jeszcze przed '68 napisałem czarną farbą D Z I A D Y. Mickiewicz mi musiał ręki do wrażliwości przyłożyć. Na Dejmka nie dotarłem i w głowę zachodzę, jak to się stało, bo do Narodowego miałem niedaleko. Pod wieszczem byłem, choć to S. w dyby brali, ja musiałem salwować się podaniem tyłów, bo swój chrzest pałką milicyjną zarobiłem dopiero 8 marca.
OdpowiedzUsuńWięc wychowanie patriotyczne serwowałem sobie sam i to nie w poszukiwaniu, czy rozmowie z Bogiem, ale w odzewie na proste wezwanie: zemsta, zemsta na wroga z lub mimo… Na dziewczynach niewątpliwie musiało to robić wrażenie, dlatego dzień po ślubie wybrałem się na Swinarskiego; potem oglądałem je jeszcze sześć razy. Prusa, chyba cztery wersje – łódzką i ciekawie, bo „od końca” pomyślaną wersję z Bistą, który myślał, wspominał i analizował zamiast przeżywać. Hanuszkiewicz w Małym z Kolbergerem. Wielkie widowisko wykreował Litwin, Vaitkus, który na scenie Wielkiego pokazał w '91 je na etapie w uniwersalnym kręgu od Leonarda do wagonu bydlęcego, zsyłki i Gułagu.
Potem sensownie odezwał się o inteligentach – w pierwszej wersji – Raczak; Grzegorzewski mnie nie obszedł (Jurek grał Konrada nie wiedzieć czemu zmęczonego), bo to nie był jego temperament, raczej narodowe obowiązki, i już zaczęło się z górki: politykierskie przymilanie się tronowi lewackiego dziadostwa Wodzińskiego i grafomanie jeszcze młodszych i jeszcze mniej zdolnych: Rychcik – nic; Zadara nic. Dziadami zaczęło się zarabiać.
Czyli, wychowały mnie na obywatela „Dziady”!
Sam nigdy nie chciałem, ale proponowałem Korsunovasowi starając się o dyrekcję teatru: źli ludzie nie pozwolili…
I stało się! Słowo stało się ciałem fenomenalnego przedstawienia…
To lekcja dla naszych zafajdanych zarozumialstwem lewicowych postmodernistów; takiego teatru w naszym „nowoczesnym” grajdołku nie uświadczysz, do tego trzeba g e n i u s z a .
Nekrosius jest poetą. I nie jest z miasta… Za to z tego, co go boli.
„Rozsypany” dramat okazuje się niezwykle spójny i konsekwentny w przewodzie myślowym skoncentrowanym na staraniu się o wolność; i wspólnotę – losu i przeznaczenia.
Inscenizator idzie za tekstem i wprawdzie ma oszałamiająco oryginalne pomysły, ale wszystko tu jest jasne i daje się wytłumaczyć logiką scenicznej rzeczywistości, która nie ma nic wspólnego z małym realizmem ani naszymi przyzwyczajeniami; jak nikt potrafi budować akcję poza słowami z plastyki ruchu, metaforycznie znaczących gestów, dźwięków i zespołowej energii.
Ksiądz Piotr gra bociana, czy bocianem? A przecież to arcypolski ptak, a Nekrosius widywał go pewnie od urodzenia w swym domostwie – pozostając synem cieśli.
W nim wszystko jest symboliczne: pochodzenie, tradycja i nawet choroba… Wystarczy widzieć i słyszeć nie tylko okiem i szkiełkiem, wystarczy wierzyć w duchy – żywych z innymi obcowanie.
Jego świat jest utkany z prostych sprzętów i magicznych zaklęć, które robią czary. Nie było a jest, nie do wiary…
Tak nie potrafi tego nikt i nigdzie i to się nie nadaje do podrobienia, bo wszystko jest integralne: wywiedzione z litery, kultury i miejsca, ale wszystko się kojarzy z czymś, co dobrze znamy, choć zapomnieliśmy, wyparliśmy, lub poświęciliśmy na ołtarzu postępu.
I w tym wszystkim kapitalnie powiedziany Mickiewicz: myśl krystaliczna i wyartykułowana logicznie i wieloznacznie, choć często ironicznie i pod prąd naszym wyobrażeniom i emocjom; na przykład groteska i przerysowanie podszyte okrucieństwem (Janiczka), przewrotność na granicy rozpaczy (Przybylskiego), wrażliwość i moc (Małeckiego).
Holoubek może spać spokojnie: w życiu nie słyszałem tak dialogicznie i po partnersku za pan brat z Bogiem rozegranej Improwizacji, i takiej energii bohatera Polaków.
Gromada: cała jeśli nie w skowronkach to polatująca gdzie duch nie sięga. I te kobiety, każda z charakterystycznym gestem, inna, jak matka Polka… I anielsko-przewrotne dzieci.
W przestrzeni z dołkami – grobami i „kałużami” - z duszą.
Nic nie jest tu takie, jak się państwu zdaje… Jest wzruszająco, śmiesznie i do wiersza.
Wielki teatr: niech żyje Polska (Litwa – dwa bratanki).